Znikający soundcheck: powrót do korzeni, czy koniec epoki?
Kiedy zaczynałem swoją przygodę z inżynierią dźwięku, soundcheck był jak rytuał, który wyczekiwałem z niecierpliwością. To był czas, kiedy wszystko działo się na żywo, bez zbędnych udogodnień, a muzycy i technicy wspólnie czuli, że tworzą coś wyjątkowego. Pamiętam, jak z niecierpliwością siadałem za konsoletą, słuchałem każdego mikrofonu, każdej nuty, i intuicyjnie wyczuwałem, co wymaga korekty. To był czas, gdy zmysły i doświadczenie grały pierwsze skrzypce, a efekt końcowy – czysta magia. Wtedy nie było opóźnień, menu w ekranie, czy setek pluginów, które trzeba było przestawiać na wczoraj. To był czas, kiedy soundcheck miał duszę.
Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wszystko się zmieniło. Cyfryzacja wkroczyła na scenę niczym potężny potwór, który obiecuje, że wszystko stanie się prostsze, szybsze i bardziej precyzyjne. I choć w teorii brzmi to świetnie, to w praktyce coraz częściej okazuje się, że zamiast magii mamy labirynt, w którym łatwo się zagubić. Opóźnienia, problemy z kalibracją, niekompatybilność urządzeń – to już codzienność, zamiast radości z tworzenia dźwięku. Pamiętam, jak podczas jednego z koncertów, kiedy system zawiesił się pięć minut przed rozpoczęciem, poczułem się jak bohater filmu science fiction, tylko zamiast kosmicznych wojen, walczyłem z cyfrowym chaosem. I chociaż technologia daje nam ogromne możliwości, to często za tym kryje się więcej frustracji niż satysfakcji.
Techniczne pułapki cyfrowego soundchecku – czy to naprawdę ułatwia?
Nie da się ukryć, że cyfrowe systemy to ogromny krok naprzód w porównaniu z czasami analogowymi. Wystarczy wspomnieć o możliwościach analizy widma, precyzyjnego ustawiania gainu czy automatycznego zapisywania konfiguracji. Jednak te wszystkie bajery, choć brzmią świetnie na papierze, często sprawiają, że inżynier musi stać się programistą, a nie artystą. Opóźnienia (latency), które mogą sięgać nawet kilku milisekund, potrafią wybić muzyków z rytmu, szczególnie tych, którzy lubią czuć muzykę pod stopą albo słyszeć siebie w realnym czasie.
Przykład z życia? Pamiętam, jak podczas prób z młodym zespołem, ich perkusista narzekał, że słyszy siebie z opóźnieniem, co potrafiło zniszczyć cały nastrój. Kalibracja mikrofonów, monitorów dousznych, ustawienie parametrów EQ na cyfrowych konsoletach – wszystko to wymaga czasu i cierpliwości. A jeśli jeszcze do tego dodamy różnice w charakterystyce różnych przetworników AD/DA, to okazuje się, że nie ma jednej, uniwersalnej recepty na idealny dźwięk. Często okazuje się, że próbujesz naprawić coś, co jest nie do naprawienia, bo system nie jest w pełni kompatybilny albo ustawienia są nieprawidłowe.
Osobiste historie i dygresje – czyli jak technologia zmienia nasze życie
Przez lata widziałem, jak zmieniała się branża. Pamiętam, kiedy pierwszy raz użyłem konsolety digitalowej, to było w 2001 roku. Wtedy wydawało się, że wkraczamy w przyszłość, a jednak… coś nie do końca pasowało. Czuję, że technologia zbyt mocno zaczęła dominować nad intuicją. Mam w głowie historię, gdy podczas ważnego koncertu zgubiłem się w menu cyfrowej konsoli, a zespół czekał na dźwięk. Po 15 minutach walki z ekranem udało się wszystko ustawić, ale ta chwila nauczyła mnie, że nie wszystko da się rozwiązać na poziomie technicznym – czasem trzeba wrócić do podstaw.
Innym razem, kiedy pracowałem z artystą, który twierdził, że cyfrowy reverb brzmi jak puszka, próbowałem mu wytłumaczyć, że to kwestia ustawień i parametrów. W końcu udało się znaleźć złoty środek, ale ta historia pokazuje, że nie każdy dźwięk da się „naprawić” za pomocą pluginów i presetów. Czasem trzeba po prostu słuchać, a nie polegać na cyfrowych bajerach.
Pamiętam też, jak podczas prób z perkusistą, który był uparcie przekonany, że tylko analogowa płyta z perkusją brzmi naturalnie, wyciągnąłem stary mikrofon Shure SM58 i powiedziałem: „Spróbujmy tego, co sprawdzało się przez dziesięciolecia”. I choć cyfrowe systemy oferują mnóstwo możliwości, to jednak coś w tym klasycznym brzmieniu jest nie do podrobienia.
Przyszłość soundchecku – czy powrócimy do korzeni?
Patrząc na obecne trendy, można odnieść wrażenie, że jeszcze nie raz nastąpi rewolucja w naszej branży. Automatyczne systemy ustawień, sztuczna inteligencja, wirtualne soundchecki – wszystko to brzmi jak przyszłość, którą niektórzy już przebierają nogami. Jednak czy to oznacza koniec roli inżyniera? Moim zdaniem, niekoniecznie. W głębi duszy wierzę, że klucz do sukcesu tkwi w umiejętności łączenia technologii z doświadczeniem i intuicją.
Może warto wrócić do korzeni, czyli do tego, co robiło soundcheck magicznym. Słuchanie, wyczucie, drobne korekty i wspólna praca z muzykami. Cyfryzacja z jednej strony ułatwia, ale z drugiej – odbiera ten nieuchwytny, organiczny element, który sprawiał, że dźwięk był żywy. Może właśnie to jest największe zagrożenie – że zatracimy tę autentyczność na rzecz sterylności i cyfrowej perfekcji.
Przyszłość leży zapewne gdzieś po środku. Technologie będą się rozwijać, ale ważne jest, by nie zapomnieć o tym, co najważniejsze: o człowieku, który słucha, czuje i reaguje na to, co dzieje się na scenie. Bo choć soundcheck może się zmieniać, magia, którą ta praca niosła od zawsze, wciąż jest w nas – inżynierach, muzykach i słuchaczach.
Zatem, czy powinniśmy się obawiać znikania soundchecku? Może nie. A może raczej powinniśmy się cieszyć, że choć technologia zmienia wszystko, to w głębi wciąż tkwi ta sama, niezmienna pasja do brzmienia i tworzenia. I choć czasem mam wrażenie, że cyfrowe potwory zdominowały scenę, to wierzę, że jeszcze nie wszystko stracone. W końcu to my, ludzie, decydujemy, jak ta historia się potoczy.