Głos zza Kurtyny: wspomnienia z tłumaczeń, które kształtowały Polską inżynierię
Wyobraźcie sobie, że siedzę w starej, zaplamionej bibliotece technicznej, obok stosu nieoficjalnych słowników i podręczników, a przed oczami mam obraz pierwszej instrukcji obsługi tokarki z NRD. Tłumaczenie z niemieckiego, którego nikt nie wyjaśnił mi na początku, bo w PRL-u dostęp do zachodnich źródeł był ograniczony, a wiedza – jak na lekarstwo. Dziadek, majster z zacięciem językowym, podrzucił mi kiedyś stary słownik, który miał służyć do nauki niemieckiego, ale ja wtedy korzystałem głównie z niego, by odczytać instrukcję do maszyny. To była moja pierwsza poważna próba. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te tłumaczenia będą jednym z elementów, które ukształtują moje życie zawodowe i osobiste.
Specyfika tłumaczeń technicznych w PRL-u – między cenzurą a improwizacją
W czasach, gdy dostęp do angielskiej literatury technicznej był niemal niemożliwy, tłumaczenia w Polsce miały swój własny, unikalny charakter. Nie istniały powszechne słowniki, a jeśli już, to były dostępne z opóźnieniem, często w formie pirackich kopii. Tłumacze musieli improwizować, korzystając z własnej wiedzy, doświadczeń, a czasem nawet z wyobraźni. Oczywiście, wszystko to miało swoje konsekwencje – schematy elektryczne, opisujące skomplikowane układy, często były pełne uproszczeń, kalk, a nawet błędów. Tworzenie własnych glosariuszy, które potem służyły jako podstawowe źródło wiedzy, było codziennością. Z jednej strony – to był ogromny wysiłek, z drugiej – magia. Budowaliśmy mosty językowe i techniczne, które pozwalały nam funkcjonować w systemie pełnym ograniczeń.
Normy, które obowiązywały, często pochodziły z radzieckiego systemu GOST, co dodawało kolejny poziom trudności. W tłumaczeniach trzeba było uwzględniać nie tylko różnice językowe, ale i systemy miar, często odmienne od tych zachodnich. Pamiętam, jak w schematach hydraulicznych zamienialiśmy cal na milimetr, a normy bezpieczeństwa czasem wymagały subtelnych zmian, które nie naruszały systemu, a jednocześnie zachowywały sens. To było jak gra w szachy, gdzie każdy ruch mógł mieć poważne konsekwencje – od bezpieczeństwa pracowników po funkcjonowanie samej maszyny.
Technologiczne wyzwania i osobiste anegdoty – od schematów do przemytu wiedzy
Praca w Zjednoczeniu, gdzie tłumaczyłem instrukcje obsługi maszyn z NRD i ZSRR, była pełna nietypowych sytuacji. Pamiętam, jak pewnego razu próbowałem odgadnąć, co oznaczają symbole na schemacie elektrycznym, bo nie miałem dostępu do pełnej dokumentacji. To była jak zagadka, w której musiałem polegać na intuicji i podpowiedziach od starszych kolegów. W trudnych czasach przemytu słowników technicznych z Zachodu był niemal sportem narodowym. Współpracowaliśmy z kolegami z innych fabryk, którzy mieli dostęp do „lepszych” źródeł, i wymienialiśmy się wiedzą, jak w podziemnych sieciach szpiegowskich.
Ważną rolę odgrywała też nauka angielskiego od emerytowanego inżyniera, który uczył mnie słów i terminów, a jednocześnie opowiadał o absurdach systemu. Z nim powstała nieformalna szkoła tłumaczenia, bo bez znajomości języka angielskiego trudno było nadążyć za postępem technologicznym. Pamiętam, jak na początku lat 80. tłumaczyłem instrukcje do nowoczesnych maszyn CNC, które jeszcze niedawno wydawały się science fiction. To był czas pełen wyzwań, ale i satysfakcji – jak budowanie własnego mostu, krok po kroku.
Transformacja, nowe narzędzia i przyszłość tłumaczeń technicznych
Po upadku muru i zmianach ustrojowych wszystko zaczęło się zmieniać. Wraz z dostępem do internetu i narzędzi CAT pojawiła się nowa jakość. Tłumacze techniczni zaczęli korzystać z baz danych, słowników online i programów wspomagających. Standaryzacja terminologii, którą w PRL-u wymuszała konieczność improwizacji, teraz stała się codziennością. Oprogramowanie lokalizacyjne, tłumaczenia oprogramowania i globalizacja sprawiły, że praca nabrała profesjonalizmu i pewnej rutyny. Jednak, patrząc z perspektywy, tę dawną „kreatywność” i improwizację trudno pominąć – to właśnie ona wykształciła u mnie wyczucie i zdolność do szybkiego reagowania na nieprzewidziane sytuacje.
Współczesny tłumacz techniczny to już nie tylko lingwista, ale i inżynier, który zna się na technologiach, a jego praca często wymaga współpracy z programistami czy inżynierami. Warto docenić, jak bardzo zmieniły się narzędzia i metody, ale też – jak ważne jest doświadczenie z czasów, gdy nie było internetu i trzeba było radzić sobie na własną rękę. To właśnie te doświadczenia ukształtowały moje podejście do zawodu i sprawiły, że dziś czuję się pewniej, choćby przy tłumaczeniu najbardziej skomplikowanych schematów czy dokumentacji technicznej.
– od głosu zza kurtyny do nowoczesnych rozwiązań
Przez lata tłumaczenia techniczne w PRL-u nauczyły mnie, jak ważne jest połączenie pasji, kreatywności i cierpliwości. Tłumacz był jak szpieg w czasach zimnej wojny, który musiał zdobywać wiedzę nie tylko w oficjalnych źródłach, ale i poza nimi. To właśnie te lata, pełne wyzwań i ograniczeń, uświadomiły mi, jak bardzo technologia i język są ze sobą powiązane. Dziś, korzystając z nowoczesnych narzędzi, patrzę na tamte czasy z nostalgią, ale i dumą – bo to właśnie wtedy nauczyłem się, jak ważne jest, by nie poddawać się w obliczu trudności.
Moje doświadczenia pokazują, że nawet w najbardziej surrealistycznych warunkach można znaleźć kreatywne rozwiązania i wypracować własny styl. A przyszłość? Z pewnością będzie wymagała od nas jeszcze większej elastyczności, bo technologia idzie do przodu, a tłumaczenie techniczne staje się coraz bardziej globalne. Chociażby dlatego warto pamiętać o tych latach, kiedy tłumaczenie było prawdziwym wyzwaniem – bo to one ukształtowały moją pasję i sposób myślenia o tym, co oznacza być tłumaczem technicznym w czasach PRL-u i dziś.